Siedem dni w Dolinie Saas (7-14 sierpnia 2021)
Piątek, 6 sierpnia – Początek podróży do krainy świstaków i szarotek. Kierunek – Saas Grund w Kantonie Valais – Haus Weideli. Polskę opuszczamy około południa. Przekraczamy granicę w Cieszynie i dalej zmierzamy przez Czechy (Brno,Pragę, Pilzno) do Niemiec. Wieczorem konie mechaniczne forda mondeo – dowożą nas na nocleg w Norymberdze. W hotelu położonym na trasie – jest przyjemnie. Bezpłatny parking, sympatyczna obsługa, lampka czerwonego wina na dobry sen i miła świadomość, że już prawie tysiąc kilometrów za nami. Jest nas czworo: Irena, Beata i Janusz (małżeństwo), no i ja. Nieliczna, ale silnie zmotywowana ekipa lubiąca podniebne przygody. Wygląda na to, że się zaprzyjaźnimy, bo rozmowa w podróży dobrze się klei, jest wesoło, a nawet zabawnie.
Sobota, 7 sierpnia – Szybkie zakupy w Lidlu i jedziemy dalej. Gdzieś po drodze postój na śniadanie, w plenerze, pośród zieleni. Zmieniamy się za kierownicą. Około 16.00 docieramy do Lindau nad Jeziorem Bodeńskim. Kawa, spacer po mieście brukowanymi uliczkami starówki z Bartkiem – bratankiem Janusza. Spędzamy jakąś godzinkę w kawiarence na przystani, rozmawiając przy akompaniamencie popołudniowego deszczu. Taka mała pocztówka z Lindau. Do Szwajcarii, przez Austrię dojeżdżamy późnym wieczorem. Przełęcz Furka – wypada nam pokonać w środku nocy. Nie lada to wyzwanie, gdy ciemno, mgła i serpentyny ostrych zakrętów (czasem o kącie prawie 360 stopni). W takich warunkach można jechać z prędkością co najwyżej kilometra na minutę. Wymiana esemesów z gospodarzem Haus Weideli – Edgarem. Piszemy, żeby nie czekał, bo przyjedziemy bardzo późno. Chwila oddechu w wysoko położonym miasteczku Andermatten. Do Saas-Grund dojeżdżamy grubo po północy. Nareszcie!!! Ciepła herbata, ładne, wygodne mieszkanie i jest wi-fi! Zaczyna się bardzo dobrze!
Niedziela, 8 sierpnia – Pomimo zarwanej podróżą nocy budzimy się dość wcześnie. Poranek jasny i rześki. Słońce operuje na szczytach, stopniowo obejmując światłem coraz szersze przestrzenie gór. Szybka toaleta poranna, ustalenie planu dnia i jedziemy na pierwsze szwajcarskie śniadanie do Saas- Almagell. Gospodarze Hotelu -Sport witają nas serdecznie. Rozpoznajemy Fabienne, która gościła w Polsce na Balu CORDARE w 2019 roku. Śniadanie smaczne i urozmaicone, każdy znajduje coś dla siebie. Zapamiętamy szczególnie pyszne sery i smakowity chleb z orzechami. Było jeszcze kilka potraw wartych odnotowania, ale o nich nieco poźniej, gdy będziemy tu na obiadokolacji. Na koniec śniadania przy kawie – miła rozmowa z postawnym Szwajcarem z sąsiedniego stolika. Konwersuje Irena, bo zna świetnie język angielski. Nasza polsko- amerykańska członkini kwartetu wakacyjnego dowiaduje się z rozmowy (a przy okazji i my, bo trochę rozumiemy), że właśnie rozpoczyna się najpiękniejszy tydzień w Dolinie Saas, najlepsza pogoda, jaką można sobie tylko wymarzyć w tym regionie. Cudowna wiadomość! Przestajemy wierzyć pogodynkom internetowym. Głos tego Pana jest dla nas wystarczająco przekonujący, zwłaszcza, że brzmi jak bas-baryton słynnego francuskiego piosenkarza Garou.
Przed południem wyruszamy kolejką z Saas-Grund najpierw na Kreutzboden (2400m), a potem jeszcze wyżej na Hohsaas (3200m). Przy pierwszej stacji podziwiamy szwajcarskie krowy z charakterystycznymi dzwonkami i turkusowo-szmaragdowe jeziorko – lusterko wśród czterotysięczników, pijemy mocno zimną, źródlaną wodę i opalamy twarze w słońcu, ponad mgłą. Wieje przyjemny wiatr, chmury tańczą niczym baletnice, czasem odsłaniając ośnieżone wierzchołki szczytów. Obrazy zmieniają się z minuty na minutę. Tak oddychają Alpy!
Wyżej, na Hohsaas – można dotknąć języka lodowca. Niezwykłe przeżycie. Tutaj jest znacznie chłodniej. Stąd również rozpoczyna się tzw. Szlak 18. czterotysięczników, na którym umieszczono miniatury szczytów wraz z ich opisami. Widoki ze szlaku wspaniałe, sprawdziłam!
Pijemy jeszcze herbatę na tarasie kawiarenki, delektujemy się lodowcowym krajobrazem, fotografujemy, dopóki bateria w telefonach się nie wyczerpie. W drodze powrotnej do Saas-Grund ponownie zatrzymujemy się nad jeziorkiem przy stacji Kreutzboden. Krowy pasą się już gdzie indziej, a szczyty po kilku godzinach wyglądają całkiem inaczej. Można zejść do Saas-Grund pieszo Szlakiem Kwiatów Alpejskich, ale już późno, a na nas czeka kolacja. Wrócimy tu jeszcze!
Poniedziałek, 9 sierpnia – Dzisiaj naszym celem jest Mattmark – najwyżej w Europie położone sztuczne jezioro. Wiedzie do niego malownicza trasa samochodowa, którą pokonujemy w ciągu około 30 minut, jadąc w dość wypełnionym turystami postbusie (linia 513). W Saastal wszystkie alpejskie wioski (Saas- Grund, Saas Balen, Saas Almagell, Saas-Fee) skomunikowane są ze sobą za pomocą pocztowych autobusów. Posiadając Kartę Obywatela, można bezpłatnie przemieszczać się wszystkimi autobusami oraz kolejkami i wyciągami w dolinie. My należeliśmy do szczęśliwców, którym gospodarz Haus Weideli przekazał gratis takie właśnie karty pobytowe (Citizens’ Pass).
Mattmark ma kolor biało-turkusowy. Leży na wysokości 2197 m npm. Zaporę zbudowano w latach 1960 – 1965. W obiekcie znajdującym się obok zapory można obejrzeć film prezentujący dramatyczną historię powstania jeziora. Nasz team alpejski postanawia obejść całe Mattmark dookoła. Zajmuje nam to około czterech godzin. Nie śpieszymy się. Idziemy krokiem spacerowym, robimy setki zdjęć. Słuchamy szumu wiatru, wodospadów, odgłosów ptaków, krowich dzwonków i podziwiamy roślinność. Turystów na szlaku niewielu. Jest pięknie, słonecznie, wręcz bajkowo! Mniej więcej w połowie trasy wokół jeziora zatrzymujemy się na kawę i małe co nieco. Kawę zaparzamy codziennie rano i zabieramy na górskie szlaki w termosie. W otoczeniu przyrody i niebosiężnych gór – smakuje wyśmienicie.
Wieczorem podczas kolacji spotykamy się z prezesem CORDARE – ks. Robertem Bielem. Planujemy wspólnie kolejny dzień naszych szwajcarskich wakacji. Ksiądz Robert zaprasza nas do Saas-Fee. Chętnie skorzystamy!
Wtorek, 10 sierpnia – Saas-Fee – zwane Perłą Alp – to urzekająca miejscowość z zachowaną tradycyjną zabudową. Drewniane chaty – spichlerze osadzone na charakterystycznych „nogach” (ochrona przed wodą i gryzoniami) budzą ciekawość i nadają niezwykłego wyglądu osadzie. Do drzwi budynku parafialnego, gdzie pracuje w wakacje ks. Robert, pukamy około 10.00. Odwiedzamy kościół Serca Jezusowego. Z zainteresowaniem słuchamy informacji dotyczących historii i współczesności Saas-Fee. Wioska jest strefą bez samochodów. Od 1951 roku można się tu poruszać tylko pojazdami elektrycznymi, saniami lub pieszo. Przy wjeździe do miejscowości usytuowany jest spory piętrowy parking, gdzie należy zostawić własne samochody. Przyjechaliśmy tu postbusem, więc „zostawiliśmy go” na wspomnianym parkingu i dalej już pieszo…
Przemierzamy wąskie uliczki wioski z ciekawością. O tej porze dnia osada jest spokojna, pomimo sporej grupy turystów – stosunkowo cicho. Może to dziwnie zabrzmi, ale ta cisza jest „słyszalna” i kojąca. Kolejką gondolową wyjeżdżamy na Spielboden (2446m). Otacza nas panorama wypełniona czterotysięcznikami, wśród których wyróżnia się rozległy, majestatyczny Dom (4545m). Poniżej skalno-zielony stok – siedlisko świstaków. Są trochę większe od wiewiórek, płochliwe i delikatne. Reagują na każdy gwałtowny ruch, czy dźwięk, ale przy odrobinie cierpliwości i zachowaniu spokoju można się doczekać, że przyjdą i będą jeść marchewkę z naszych rąk. Moje osobiste spotkanie ze świstakami zakończyło się sukcesem w postaci kilku fotek z bliska oraz zabawnych filmików. Okazało się, że obok marchewek przysmakiem świstaków są też orzeszki ziemne, oczywiście takie w łupinkach, niesolone. Patrząc, jak sprytnie sobie z nimi radzą podczas obierania i jedzenia, łatwo wyobrazić sobie scenę z zawijaniem czekolad Milka w te sreberka…
To nie koniec wtorkowych wrażeń. Postanawiamy wyjechać jeszcze wyżej. Inną kolejką z Saas-Fee dostajemy się na Feelskinn (3000 m), a następnie Metrem Alpin (podziemną koleją linową, wymagającą zakupienia dodatkowych biletów) na Mittelallalin (3500m). Tutaj znajduje się okrągła obrotowa restauracja, z której podziwiać można ośnieżone szczyty najwyższych gór Szwajcarii. Można też w środku lata stanąć na śniegu, być częścią tej bieli i patrzeć, patrzeć, patrzeć… Na dół do wioski zjeżdżamy w milczeniu. Trudno oddać słowami ten zachwyt, który nam towarzyszy.
Środa, 11 sierpnia – Wyjazd do Zermatt! Ks. Robert pomaga nam zorganizować dojazd do tej słynnej miejscowości. Nasz samochód zostawiamy na terenie pewnej firmy przewozowej. Następnie wynajęty bus dowozi nas na miejsce. W Zermatt mnóstwo turystów, ruch jak na zakopiańskich Krupówkach. Kupujemy bilety na kolejkę, która powiezie nas w pobliże jednej z najsłynniejszych gór świata, jaką jest Matterhorn. Wyjeżdżamy na przełęcz Gornergrat, na wysokość 3089 m npm. Nieco wyżej znajduje się punkt widokowy, skąd podziwiać można nie tylko Matterhorn, ale także inne szczyty szwajcarskich, włoskich i francuskich Alp. Matterhorn jest wyjątkowy! Wygląda jak sfinks, albo jak wielka foka z głową uniesioną w górę. Najczęściej jednak porównywany bywa do piramidy. Szczyt bardzo często otulają chmury, trzeba mieć trochę szczęścia, żeby uchwycić na fotografii jego odsłonięty wierzchołek. Dzisiaj odkrył się tylko na małą chwilę. Pstryk! Mamy to!
Poniżej Gornergrat znajduje się stacja Rotenboden. Warto tu wysiąść. Nastrojowe jeziorko – zwierciadło Góry Gór, przepiękna panorama z kilkoma innymi szczytami i widok na potężny lodowiec. W tym miejscu, siedząc na trawie pomiędzy skałami, które służą nam za stoliki, wypijamy naszą ulubioną kawę. Chłoniemy z nią zapach i smak Alp.
Przygoda w Zermatt kończy się zwiedzaniem osady pod przewodnictwem księdza Roberta. Czas nas goni (bus powrotny za godzinę), stąd spacer przez kurort odbywa się w dość ekspresowym tempie. Jednak najważniejsze punkty zaliczone. Już wiemy, dlaczego wszyscy pragną tu przyjeżdżać, doskonale rozumiemy tę tęsknotę…
Czwartek, 12 sierpnia – Dzisiaj trzy czwarte naszego zespołu wyjeżdża po raz drugi do Saas-Fee, by zdobyć Hannig (2336m). Ja zostaję w Saas-Grund na jednodniowej kwarantannie z powodu niedyspozycji gardła. Nie poddaję się jednak chorobie. Wyruszam na samotny spacer z kijkami wzdłuż płynącego przez dolinę potoku Saaser Vispa. Ów potok bierze początek z jeziora Mattmark, które poznaliśmy naocznie w poniedziałek. Po około 20. minutach – docieram do gromadki domostw ze starymi drewnianymi spichlerzami – to Bidermatten. Urocze, wąziutkie uliczki (jak korytarzyki) pomiędzy domami. Kwiaty, warzywa, zioła, ogrodowe bibeloty, maszyny rolnicze i kozy ślizgające się po stromym zboczu jednego z ogródków. Cudnie, sielsko! Tak tu cicho, że słyszę swój oddech. Ba! Zdaje mi się, jakbym była we wnętrzach tych domów, które mijam. Spotykam dwie osoby, wymieniamy pozdrowienia! Niezwykłe miejsce! Cieszę się, że tu przyszłam. Wracam do Saas- Grund, idąc ścieżką po drugiej stronie potoku. Po drodze zatrzymuję się przy szczególnej drewnianej ławeczce z napisem: Geniesse den Augenblick, den der Augenblick ist dein Leben. Gerda und Tomas Burgener-Lomatter (Ciesz się chwilą, chwila jest Twoim życiem. Gerda i Tomas…). Cieszę się, naprawdę cieszę się, że tu przyszłam po tę refleksję… Ścieżka doprowadza mnie do kościoła i budynku gminnego, a potem z powrotem pod sam dom Weideli. W domu kuracja ziołowa, tabletki i ciepła kołdra. Zaklinam przeziębienie i czekam na moją ekipę, ciekawa wrażeń z Hannig.
Wrócili poźnym popołudniem. Od progu Janusz woła, że były świstaki! Hmm… wspaniale! Irena zadowolona, bo tym razem zdobywali doliny, czyli schodzili pieszo z Hannig do Saas-Fee. Zajęło im to zejście około 3 godzin. Do historii przejdą buty – japonki, które Irena testowała na alpejskich szlakach, posiadając jednocześnie w plecaku lub na kwaterze stosowne buty trekkingowe. Beata jak zwykle wykonała setki fotograficznych portretów kwiatom i ziołom spotkanym na szlaku. No i była jeszcze prawdziwa bacówka na stoku. Potem wizyta w kościele i wpis do pamiątkowej księgi – pozdrowienie dla księdza proboszcza z Saas-Fee. A na koniec mały shoping. Słowem – udana wyprawa! Postanowiłam, że jutro będę zdrowa, choćby nie wiem co.
Piątek, 13 sierpnia – Znakomita data, choć nie widzieliśmy czarnego kota. Kotów właściwie nie widać w krajobrazie Saastal. Kot chyba nie należy tutaj do popularnych zwierząt domowych. Dziś mamy w planie wyjechać wyciągiem krzesełkowym z Saas- Almagell na Furggstalden (1893 m), a potem drugim wyciągiem na Heidbodme (2400m). Stacja początkowa pierwszego wyciągu znajduje się w pobliżu hotelu, gdzie jemy posiłki. Słoneczna pogoda jest wciąż z nami. To pozwala nam na całodzienne, prawie nieograniczone obcowanie z przyrodą Doliny Saas.
Furggstalden jest najstarszym w dolinie, wciąż zamieszkałym osiedlem. Tuż przy stacji wyciągu – restauracja. Na rozległej przestrzeni, gdzie zimą znajduje się trasa narciarska – pachnie teraz świeżo skoszone siano. Pięknie widać otaczające szczyty oraz wioski położone w dolinie.
Na Heidbodme urządzamy piknik na trawie. Widoki jak zwykle fascynujące, a trawa puszysta i miękka. Podobno w godzinach popołudniowych można tu spotkać kozice. Jest też restauracja z tarasem widokowym, którą – niespodzianka – prowadzą Polacy! Sznaps dla każdego na powitanie i wspólna fotka na pożegnanie. Na kozła się nie doczekaliśmy! Powrót do Saas – Almagell na krzesełkach i ostatni odcinek – pieszo. Wracamy do Saas-Grund. Śpieszymy się, bo chcemy jeszcze przed kolacją wyjechać na Kreutzboden. Udaje się! Ostatnia sesja zdjęciowa w alpejskim krajobrazie. Zapamiętamy to miejsce na zawsze!
Kolacja! Prezes Fundacji jest z nami. Dania wyśmienite! Preludium to zupa orzechowa – taka sama, jaką jedliśmy podczas Balu CORDARE w 2019 roku, gdy przyrządzono ją wg przepisu Fabienne (właścicielki Hotelu Sport). Następnie filet z sandacza ze szpinakiem, ryżem i warzywami – pyszności! I na finał, nasze ulubione – także z powodu tajemniczej nazwy – danie: Coup Danmark – czyli duński puchar lodowy. Trzeba tu dodać, że pierwszy podobny deser z serii coup, jaki jedliśmy w tej restauracji, nazywał się Coup Maison (lody domowe?). Zanim podano do stołu pucharek z lodami – translator internetowy przetłumaczył nam tę nazwę jako zamach stanu. Mieliśmy z tego powodu niezły ubaw przez cały tydzień.
Po kolacji odwiedzamy naszego gospodarza Edgara. Jutro wyjeżdżamy i czas się niestety pożegnać! Szwajcarski tydzień minął błyskawicznie. Przed snem Beata wbija mi 5 długich igieł w specjalne miejsca na twarzy (akupunktura).Wyglądam nieziemsko! Zrobiłam selfie, ale nikomu nie pokażę.
Sobota, 14 sierpnia – Znów piękna pogoda. Oświetlone słońcem szczyty spoglądają z góry na dolinę i przypominają: ciesz się chwilą, ciesz… Jeszcze kilka spojrzeń na krainę świstaków i szarotek. Ach, alpejskie szarotki – Edelweiß (szlachetna biel)! Trudno o piękniejsze imię! Zasadzę w moim polskim ogródku. Będą wspomnieniem słonecznej Doliny Saastal!
Szwajcarię opuszczamy, jadąc prawie tą samą drogą, którą do niej wjechaliśmy. Tym razem przełęcz Furka (Furkapass) położoną na wysokości 2436 m n.p.m. – oglądamy za dnia. Na tej przełęczy w 1964 roku kręcono niektóre ze scen filmu Goldfinger, w którym rolę Jamesa Bonda gra Sean Connery. Jest czym sycić wzrok i jest też spora dawka adrenaliny podczas przejazdu krętymi i stromymi serpentynami (agrafkami) przełęczy. Za kierowicą forda – Janusz. Brawa za bezpieczne i płynne pokonanie tego odcinka. Na kwadrans zatrzymujemy się przy słynnym hotelu Belvedere, skąd dodatkowo widać wspaniały lodowiec Rodanu. Pół wieku temu, na filmie z Jamesem Bondem, lodowiec sięgał prawie pod progi hotelu. Dziś jest znacznie mniejszy, ale i tak imponujący.
Do Polski, jadąc wcześniej przez Austrię i Czechy, wjeżdżamy w niedzielę, 15 sierpnia, tuż przed wschodem słońca. Mały postój na kawę w Skoczowie. Jestem już w domu! Pozostała część whatsappowej Grupy Szwajcaria wraca do Małopolski. Do zobaczenia na kolejnym szlaku! Ade! Było z Wami pięknie!
tekst: Małgorzata Orawska
fotografie: Beata i Janusz Kądzielawowie, Irena Nowak, Małgorzata Orawska